Odkąd pamiętam, walczyłam o niezależność. Ze średnim efektem, bowiem mieszkałam z rodzicami dłuuugo, równie długo uczyłam się i poszerzałam edukację. Pomysł jednak miałam, aby kiedyś być KIMŚ. Wiecie, jak to z pomysłami i planami bywa? Można je opowiedzieć Panu Bogu, aby ten pośmiał się do łez. No i tyle.
Spotkałam mojego obecnego męża i wszystko w tym moim całkiem przyzwoicie zorganizowanym życiu stanęło do góry nogami. Z aplikantki, kończącej aplikację radcowską, stałam się osobistym managerem i organizatorką życia zawodowego kogoś innego, niż ja sama. Miałam do wyboru – albo ja, albo On. Tylko w tym drugim przypadku pracą mogliśmy zająć się wspólnie. Wybór zatem stał się oczywisty. Maile, miesiące przebijania się przez mur braku znajomości kogokolwiek w branży (gastro, ale też i media), wypracowywanie w sobie stosownego podejścia i pokory. Nie było lekko. W pewnym momencie poczułam, że pomimo wszystko, nie jestem w stanie zrobić nic więcej. Nerwy i smutek mieszały się z pomidorówką w domowych pieleszach… Nad głowami dyszała nam konieczność podjęcia decyzji.
Pora na zmiany.
Zastanawiałam się co zrobić. W jaki sposób zmienić coś na tyle, aby w końcu nie stać w miejscu. W głowie pustka. Od męża jedynie i AŻ wsparcie (czasem dyskusja jest konstruktywna, ale w naszym przypadku rzadko mamy radykalnie odmienne zdanie na jakiś temat). Walka z wiatrakami. Aż w końcu decyzja – to zatem chyba pora, aby zajść w ciążę (tak, nie wiem jak na to wpadliśmy…). Najbardziej irracjonalny pomysł, gdy finansowo idzie średnio, a i pomysłów nie za wiele ma się na przyszłość. Uznaliśmy jednak, że nawet jeżeli będzie gorzej, to przynajmniej weselej. Pojawiła się kreska na teście – udało się zrobić to, co najprzyjemniejsze. Przez 9 miesięcy przestało się liczyć ja, Ty… cały czas był ON (Ignaś, zwany w brzuchu dzieciokiem). Paradoksalnie dopiero ta decyzja i ta zmiana przewartościowała nasz świat na tyle, aby wszystko trafiło na właściwe miejsce. Ja nauczyłam się pokory – nie ma opcji na robienie jakichkolwiek planów, bo najczęściej coś się zmieni. Nie ma szans, na hurra zadowolenie patrząc w lustro (zmiany pigmentowe po ciąży i – jak się okazało niedawno – opuchlizna związana z hormonami, hah. Samopoczucie poprawia BRAK luster i uśmiech dziecka). Każdy moment dla siebie jest na wagę złota, choć gdy trwa zbyt długo zaczyna się dziwna w swoim bycie tęsknota (przecież dzieć leży za ścianą i śpi… jak można tęsknić?! A jednak!). A do tego mój mąż, który rozwija skrzydła, bo wie że nie mam siły prowadzić go za rękę. Nie dlatego, że nie chcę tylko zwyczajnie nie mam tyle w sobie energii. Stałam się mamą na ¾ etatu (1/4 rezerwuję na wieczory i poranki, kiedy nadal jednak jestem organizatorką naszego życia, także w domu – bo ktoś musi posprzątać, hahaha). I dobrze mi z tym. Mojemu mężowi chyba też dobrze, bo ma w końcu swój świat. Jego życie zawodowe nabiera tempa i rokuje na fajną przyszłość. Patrzę na Niego z boku, trzymając naszego syna na rękach i się uśmiecham. Tego nam w życiu było trzeba… zmian, które wywrócą wszystko do góry nogami, aby paradoksalnie trafiło na swoje miejsce. „Mnie samej” w tym wszystkim czuję coraz mniej, ale to dobrze. Uczę się oddychać pełną piersią na spacerach, myśleć pozytywnie i czerpać z każdej chwili, bo już nie wróci. „Żona Kuronia” mówią… i dobrze. Za to jakiego fajnego Kuronia!
Czasami zażartuję jednak, cytując:
– A pani co taka bladzieńka?
– żyję w cieniu męża.
Prawda jest jednak taka, że dumnie idę za nim. Cała ta zmiana i przewartościowanie dodały mi siły i pewności, że będzie lepiej. Wiem w końcu, że wybrałam na towarzysza życia kogoś mądrego, silnego i zaradnego. A ja? Ja już nic nie muszę, oprócz tego, żeby kochać tych moich dwóch łobuzów.
„Ty. Przed Tobą świat. Za Tobą ja. A za mną już nic” – jak śpiewała Katarzyna Groniec.
zdjęcie: Artur Zawadzki